Słodko, bardzo słodko, mega słodko… Czy te słowa dostatecznie opisują zapach Lancome? Kiedyś pomyślałabym, że tak. Dziś uważam, że to jednak pewne uproszczenie. Mam jeszcze inne skojarzenia.
A wszystko to dlatego, że przełamałam swój schemat zapachowy. Lubiłam od zawsze i lubię do tej pory perfumy kwiatowe lub kwiatowo-owocowe, a także świeże zapachy. Tak już mam i tyle. Ciężkie paczule oraz nurt gourmand nie bardzo wpisują się w mój styl zapachowy. To tak ogólnie. Ale od każdej zasady są wyjątki. I te perfumy się do nich zaliczają. Są doskonałym i idealnym wyjątkiem, który… polubiłam. Wyjątek wkradł się na moją toaletkę zupełnie niepostrzeżenie i siedział cichutko pośród pokaźnej kolekcji innych próbek (on sam też jest próbką w ilości 2 sztuk) zupełnie się nie wychylając i nie wołając do mnie o wypróbowanie, nie szepcząc żadnych obietnic… Po prostu był. Ale ostatniej niedzieli potrzebowałam zapachu idealnego na większe wyjście i pomyślałam, że może właśnie La Vie Est Belle będą dobrym wyborem. I w rzeczy samej nim były. Użyłam ich w niewielkiej ilości i czułam się bardzo dobrze w tym zaczepnym i uwodzicielskim słodziaku. Sam zapach jest mi doskonale znany, zarówno z testera w perfumerii, jak i z otoczenia. Jest kultowy i uwielbiany przez masy kobiet. Wyczuwałam go wiele razy na koleżankach, młodych dziewczynach i dojrzałych kobietach na ulicy, wszędzie. Nosząc go na sobie, czułam się doskonale i zaczęłam ten fenomen rozumieć, a może raczej odczuwać. To perfumy dla zadbanej, atrakcyjne kobiety, która pragnie zwrócić na siebie uwagę. W takiej roli chciałam tego dnia wystąpić i tak się właśnie czułam, między innymi dzięki tym perfumom.
Przyznam, że nie bardzo przemawia do mnie samo otwarcie zapachu. Jest dosyć ciężkie i … drażniące. Wyczuwam w nim tylko czarną porzeczkę utopioną w masie słodyczy i jakąś ostrość. Na mojej skórze ta faza trwa jednak krótko, ostrość gaśnie szybko i zostaje to co najpiękniejsze. Słodycz, czysta, puszysta i ponętna. Kobieca, owijająca się ogonem wokół mnie, otulająca. Jak wełniany szal utkany z najszlachetniejszych nitek. Słodycz, która trwa, trwa i trwa. Myślę, że za tak dużą jej dawkę odpowiadają pralinki, wzmocnione bobem tonka z zapachowej bazy oraz paczulą. Słodkie i pudrowe są także kwiaty pomarańczy i to one wiodą prym w tych perfumach i pięknie współgrają z jaśminem. A potem zapach powoli, łagodnie i stopniowo gaśnie na skórze. Słodka woalka jaką dają te perfumy pochodzi z karmelowo-waniliowych niuansów. Głównym wyznacznikiem jest jednak mleczna czekolada i rozpływające się w ustach pralinki. Jadalne nuty często odbieram w perfumach jako infantylne. Ale nie tutaj. Tu są jak najlepszej jakości czekoladki, wypełnione puszystym musem. Chcę się nimi delektować, kosztować, zatapiać się w tej słodyczy, która z ulepnością nie ma nic wspólnego. To zaczepność i kokieteria grają w słodkim brzmieniu. Te właśnie perfumy, które niczego mi nie obiecywały, dały mi tak wiele. Brawo Lancome! Tego się po prostu nie spodziewałam.
Stworzenie słodkiego zapachu, który nie byłby banalny to sztuka przez wielkie S. Uważam, że marce Lancome ta sztuka się udała. Fakt, że zapach bije rekordy sprzedaży mówi sam za siebie.
Data wprowadzenia na rynek: 2012 rok.
Twarzą zapachu została Julia Roberts.
Twórcami zapachu są: Olivier Polge, Dominique Ropion, Ann Flipo.
Nuty głowy: czarna porzeczka, gruszka,
Nuty serca: irys, jaśmin, kwiat pomarańczy,
Nuty bazy: pralinki, paczula, bób tonka, wanilia.